– Awanturnik, który bratał się z hipisami. Wyciągający wnioski z przeszłości, inteligentny, ale jednak wciąż kontrowersyjny i mówiący bez ogródek to, co myśli. Jaki tak naprawdę jest Maciej Maleńczuk?

– Taki trochę głupi. Nie mam zbyt wysokiego mniemania ani o swojej sztuce, ani o swojej poezji. Uważam, że być artystą, to do pewnego stopnia być nienormalnym, trochę głupim. Nie słuchać mamy, bo gdybym jej słuchał to byłbym dzisiaj inżynierem na kombinacie.

Do pewnego stopnia artysta ma prawo być głupi. Pokazuje to historia „Jazz for idiots”.
W pewnym sensie sam siebie uważam za idiotę. Być może oczytanego, ale jednak głupka.

– A może jest was dwóch: Maciej i Mirek? Tak naprawdę masz przecież na imię Mirosław.

– Schizofrenia to dla mnie za mało, mister… (śmiech) Rzeczywiście jest to wszystko być może sprzeczne. Na przykład wymyśliłem sobie zespół jazzowy, który będzie jednocześnie grał najpiękniejsze melodie na świecie i uciekał od harmonii. W tym szaleństwie jest jednak metoda.

– Z jednej strony jesteś osobą, której nie zależy na megapopularności…

– może dlatego ją mam (śmiech)…

 

– …a z drugiej pojawiasz się jako juror w popowym Idolu czy grasz w serialach takich jak „Na dobre i na złe”.

– W momencie gdy pojawiłem się w Idolu miałem popularność wyłącznie undergroundową. To właśnie przez Idola moja popularność stała się wszechobecna. Akurat zrobiłem to
z premedytacją. Po drugie nie miałem kasy, a ta propozycja była ciekawa finansowo. Po trzecie ten Idol też mi dopieprzył i drugi raz bym się na coś takiego nie zdecydował. Co jakiś czas dzwonią do mnie, abym zasiadł w jakimś jury, ale ja skutecznie i definitywnie odmawiam.

Jestem popularny, w dodatku wysoki. Nie jestem w stanie się ukryć pod żadnym kapturem. Jak chodziłem po Saskiej Kępie w kapturze, to słyszałem: Panie Maćku, niech pan zdejmie ten kaptur, bo i tak wszyscy wiemy, że to pan.

W kraju mam stuprocentową rozpoznawalność. Więcej się już nie da. Teraz tylko dbam
o reputację, którą sam sobie wypracowałem.

– Jesteś celebrytą czy muzykiem?

– Jestem absolutnie artystą, muzykiem i poetą. Celebrytą się bywa i staje się nim z przypadku. Celebrytą była na przykład Jola Rutowicz. Ona niczego nie stworzyła. Celebrytą jest Kuba Wojewódzki, który oprócz tego, że prowadzi program w telewizji i pisze jakieś krótkie artykuły, nigdy nie stworzył konkretnego dzieła czy książki. Ja mam na koncie dwie książki, trzydzieści płyt, poematy i mnóstwo innych rzeczy.

– Także muzycznie jesteś bardzo różnorodny. Ostatnia płyta to kolejny mocny zwrot.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że to co robisz, to maski. Jak więc najprościej, ale szczerze, bez maski,  określiłbyś się muzycznie?

– Jako bluesman. Uważam, że cały czas gram blues. Od samego początku, kiedy wyszedłem na ulicę do dzisiaj, kiedy staję z saksofonem na scenie i gram – powiedzmy, że jazz – to tak naprawdę cały czas jest to blues.

Od siebie dodam tylko, że od bluesa do jazzu jest tylko jeden krok. Ale jest to giant step – krok giganta.

– A propos jazzu – powiedziałeś w jednym z wywiadów, że „Jazz for idiots” zmieni stawki jakie w tym gatunku w Polsce obowiązują.

– Dokładnie tak jest. Zmieniamy te stawki. Mamy już złotą płytę, która zmierza w kierunku platyny. Jesteśmy najlepiej sprzedającą się płytą jazzową w Polsce, a z tego co wiem
w Empiku sprzedajemy się najlepiej ze wszystkich płyt jazzowych. Z tego powodu wokół mnie jest jakiś tam „hejt”, ale staram się tego nie czytać. A nawet jak czytam, to do pewnego stopnia piłuję swoje ego. Bo ego to jest takie coś, co narasta jak nagniotek i trzeba je co jakiś czas spiłowywać. Wtedy wystarczy poczytać trochę postów.

– Żadna z Twoich płyt nie powstawała tak długo jak „Jazz for idiots”.

– Następne powstaną dużo szybciej. Już mam materiał na kolejną. Ja się po prostu musiałem nauczyć grać. Saksofon jest eklektyczny i stopniowo poznawałem jego tajniki.

– Długo grasz na tym instrumencie?

– Osiem lat temu wziąłem go pierwszy raz do ręki i zacząłem ćwiczyć.

– To była nauka specjalnie dla tego projektu?

–  Generalnie chciałem umrzeć jako muzyk, a nie jako celebryta. Gdy napiszą mi na nagrobku „muzyk”, żeby nie było to naciągane. Saksofon był pomysłem na to.

– A dlaczego for idiots?

– Bo jesteśmy idiotami. Spójrzmy w lustro. Gdybym nazwał to for intellectuals to by na dzisiejszy koncert nikt nie przyszedł. Bo niby skąd by ich brać… (śmiech)

– Występowałeś w teatrze (Bal u Wolanda na podstawie Mistrza i Małgorzaty Bułchakowa, Teatr Rozrywki w Chorzowie, 2004) i filmie (Na dobre i na złe, 2012). Masz w planach kolejne takie występy?

– Wspominam to fatalnie. Absolutnie nie planuję. Pieniądze są z tego żadne, a tylko czekasz
i czekasz. Jesteś manekinem w rękach reżysera. Wszystkie moje teatralne i filmowe przygody wspominam jak najgorzej. Uważam, że aktor to jest najniższa forma sztuki, gdzieś w okolicy manekina. Właściwie jak się ogląda spektakle Kantora to nie wiadomo, który to aktor, a który manekin.

– Znasz Bielsko-Białą? Z czym Ci się kojarzy?

– Z piciem, paleniem i fajnymi laskami. I takim lekko góralskim charakterem ludzi. Oni są wszyscy zawadiaccy. Lubią się napić, lubią się zabawić. Są głośni, bardziej bezpośredni niż gdzie indziej.

– Czyli czujesz się tu dobrze.

– Bardzo dobrze. Ja jestem typem południowym, lubię Cyganów, serbskie klimaty i w ogóle południe. Także góralszczyznę.

– Jak spędzasz czas wolny?

– Z saksofonem i instrumentami, komponując i nagrywając. Nie wyjeżdżam na Majorkę, nie piję drinków z palemką. Jadę na swoją wieś i bawię się instrumentami. Nie mam na przykład absolutnie potrzeby wyjazdu do kurortu. Parę razy mi się to zdarzyło i wspominam to fatalnie.

– Nie masz potrzeby odpocząć od muzyki po intensywnej pracy?

– Nie, wracam i gram dalej na saksofonach. W końcu nie osiągnąłem jeszcze tych dziesięciu tysięcy godzin na tym instrumencie.

– Dziękuję za rozmowę.

– Dziękuję.

Galerię zdjęć z koncertu Macieja Maleńczuka na Letniej Scenie Sfery można obejrzeć tutaj.